Współczesne polskie kino nie ma dobrej prasy - nie bez przyczyny.
Współcześni polscy aktorzy stoją zazwyczaj przed banalnym dylematem - mieć czy być.
Na szczęście są wyjątki.
Do bólu prawdziwy i przeraźliwie smutny film "Moje córki krowy" na pewno nie jest, jak chcieliby niektórzy recenzenci, komedią.
W komedii dwoje starszych ludzi, nagle wyrwanych z bezpiecznej codzienności, po 90 minutach na ekranie wróciłoby do swoich rysunków architektonicznych i gotowania gołąbków. Nie byłoby śmierci, poczucia odrzucenia, zagubienia we wspomnieniach i rzeczywistości, ran, bandaży, maszyn, które bezdusznie robią *ping*.
W komedii ich dwie córki kłóciłyby się i godziły, widowiskowo machając rękami. Wbijałyby sobie lekkie szpileczki, z uśmiechem zapalając papierosa. Żadna z nich nie czułaby się pokrzywdzona, zraniona, niedoceniona. Żadna nie musiałaby podjąć odpowiedzialności - wszystko rozwiązałoby się samo.
W komedii wnuczętom nie brakowałoby bliskości, troski, uwagi. Nikt nie zapijałby nieudanego życia. Nikt nie zastanawiałby się, co to jest poświęcenie i dlaczego jest jednym z filarów miłości.
Ten film, jako komedia, byłby niepotrzebny i głupi.
Kinga Dębska ustawiła zwierciadło w milionach polskich domów. Nieznacznie krzywe, lecz dzięki temu łatwiej nam niektóre rzeczy zobaczyć. Stanąć w prawdzie bez zadęcia, bez patosu, ale też bez obrzydliwego rechotu.
Obsadę reżyserka dobrała fenomenalnie, ja zdejmę kapelusz zwłaszcza przed Agatą Kuleszą i Marcinem Dorocińskim. Dwa moje osobiste Oscary - za rolę pierwszo- i drugoplanową.
Z całego serca życzę polskiemu kinu takich "komedii".